poniedziałek, 26 września 2016

Ziemniak i to by było na tyle

Cassandra - "Rozdział VII, część III"

 Śmieszne. To jest po prostu śmieszne.  Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to właśnie TA osoba przybędzie nam na ratunek. To jest Dereck. DERECK! Najwierniejszy sługus Vincenta. Takie rzeczy się NIE dzieją! NIE DZIEJĄ. Ale co tam, grunt, że wreszcie mogę odetchnąć świeżym powietrzem. Koniec ze stęchlizną i ciężkimi perfumami. Swoją drogą ciekawe, z której drogerii są. Madeinusa chyba używa tych samych. Idzie się udusić się za blisko stanie....
 Robiłam jak najgłębsze wdechy, byle tylko nacieszyć się chłodną bryzą na zewnątrz. Biegliśmy przez las i chyba tylko przez oszołomienie udawało mi się dotrzymać tempa Brianie i Dereckowi. Bieg przez las dawał tak symboliczną wolność, jakiej nie czułam od dawna. Uciekałam od Vincenta i to pod wieloma względami. Uciekałam. Byłam...wolna. Nareszcie, po prostu wolna. I to było coś niesamowitego. Uczucie lekkości i niebytności było wspaniałe.
 Dereck na pewno musiał mieć w tym jakiś swój ukryty interes, albo to była po prostu kolejna intryga Vinca, ale nie chciałam się tym wtedy zamartwiać. Chciałam po prostu biec. Byle dalej, byle przed siebie, zostawiając za sobą wszystkie problemy. One nie były mi już potrzebne, nie kiedy biegłam.
 Chłód był przejmujący, ale to działało na mnie tylko pobudzająco. Chyba jeszcze nigdy nie czułam w sobie tyle energii. Biegłam coraz szybciej i szybciej, a przed oczami migały mi tylko zielono-brązowe plamy. Nie wiem jakim cudem nie wpadłam na żadne drzewo, ale przyspieszałam coraz bardziej i bardziej. Igiełki mrozu szczypały mi policzki. Nie mam pojęcia co stało się z moją kurtką, ale nie stanowiło to dla mnie większego problemu. Cienki sweter nie dawał żadnego poczucia ciepła, a tenisówki całkowicie mi przemokły.
  Kiedy wreszcie stanęłam byłam sama, a wokół mnie tylko las, las i las. Po Brie i Derecku nie było nawet śladu, pewnie musiałam się z nimi jakoś minąć, tylko jak i kiedy? Drzewa były tu wyższy i ciemniejsze. Igły świerków i sosen wydawały się naprawdę ostre. Oddychałam głęboko dopiero teraz odczuwając zmęczenie. Z buzi wydobywały mi się obłoczki pary, a zęby szczękały tak bardzo, że nie byłam w stanie tego powstrzymać. Byłam maksymalnie zmęczona i krew niemalże wrzała mi w żyłach, ale pomimo tego było mi przeraźliwie zimno. Jakby moje ciało nie do końca zdawało sobie sprawę, jak powinna na nie oddziaływac pogoda. Jakby to zimno rozgrzewało mnie od środka... Zdawało mi się, że to wszystko dzieje się w spowolnionym tempie. Widziałam jak szron pokrywa każde pojedyncze źdźbło trawy.
 Było to trochę straszne, ale...piękne. Obróciłam się dookoła by nasycić się tym widokiem. Czułam się jakby ktoś mnie zamknął w szklanej kuli, jakbym była zupełnie odseparowana od reszty świata.
 Niebo było perfekcyjnie białe, a drzewa perfekcyjnie zielone. Powoli jeden po drugim zaczęły spadać płatki śniegu. Widziałam wyraźnie każdy z nich. To nie były tylko nijakie grudki tylko cudowne i misterne płatki, który opadały na drzewa, trawę, na mnie. Dawno już nie widziałam takiej zimy w Chicago. Tu jest zawsze tak ciepło, a to dopiero listopad. Może w tym lesie czas płynie inaczej, a może to w ogóle nie jest Chicago? Czasem czułam się tu w jak zupełnie innym wymiarze.
 Wtedy ciszę przerwał dźwięk kroków. Ktoś tu szedł. Słyszałam jak śnieg chrzęścił i trzeszczał mu, albo jej pod stopami. Nasłuchiwałam. Kroki były blisko, człowiek (byłam przekonana, że to nie zwierzę) zatrzymał się jakby równolegle do mnie. Pewnie była tam inna polana. Czy to Briana, albo Dereck? Nie chcę ich teraz. Nie tutaj. To moje miejsce i tylko moje. Podeszłam do linii drzew by móc się przekonać kto to.
 Widziałam tę postać bardzo wyraźnie, ale na pewno nie był to Dereck. Jest dużo wyższy i lepiej zbudowany, ale Brie też nie - ma inny odcień włosów. A taka pomarszczona twarz jest tylko jedna - Roma Renibus we własnej osobie. Stała na środku polany i trzęsła się z zimna.  Na jedwabną bluzkę zarzuciła tylko szal, więc nie ma się co dziwić. Czyżby na kogoś czekała?
 Nagle z krzaków wyłoniła się kolejna postać. Krępy mężczyzna o identycznych włosach ubrany w workowatą togę staną na przeciw Romy i zaśmiał się gardłowo. Choć byli tego samego wzrostu zdawało się, że to on tu jest górą. Jakby Roma miała niewiele do powiedzenie w tej sprawie.
- A więc wreszcie nadszedł czas kiedy się spotykamy siostro....
- Wolałabym, aby ten moment nigdy nie nastąpił - Roma ściągnęła usta w wąską linię.
- Nie cieszysz się, że mnie widzisz? Myślałem, że się stęskniłaś. No chodź, nie przytulisz braciszka?
- Ja nie mam brata. Już nie - Roma w przeciwieństwie do mężczyzny była zdenerwowana, kiedy on niemalże podskakiwał w miejscu ze szczęścia.
- Zawsze byłaś taka poważna. Trochę radości jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a dziś jest radosny dzień. O tak, jakże radosny....
- Nie przyszłam tu na miłą pogawędkę. Jestem tu wyłącznie po to, żeby negocjować. Czego chcesz? - rzuciła oschle.
- Matka uczyła się etykiety Rommy, czyżbyś zapomniała już o wszystkich lekcjach?
- Do rzeczy - Roma była nieubłagana, ale jej rzekomy brat wciąż nie tracił rezonu.
- Mam po swojej stronie kogoś kto zapewni mi zwycięstwo, a o czym ty możesz tylko pomarzyć. Jestem jednak skłonny dać wam trochę czasu...
- Czas to najcenniejsze z dóbr, ale co w takim razie mam ci dać?
- Jedną osobę, nieważne kto to będzie. Chodzi o Selena, rzecz jasna. Chyba jeden człowiek nie zrobi ci różnicy, a czymże jest jedna osoba w porównaniu z wieloma...
- Jaką mogę mieć gwarancję, że dotrzymasz swojej części umowy?
- Przecież mnie znasz, a ja zawsze dotrzymuję słowa, a czas przyda się i nam i wam. Wszyscy więc na tym skorzystamy, tyle że my bardziej! Iryci od dawna byli spychani na drugi plan. Wy Seleni uważacie się za nie wiadomo kogo, ale zgubiła was pycha. Zatraciliście się w swojej chwale i straciliście zupełnie kontrolę. Wasze środki ostrożności są do niczego, a my urośliśmy w siłę. Daliście nam czas i za to wam dziękuję - oczy jarzyły mu się niezdrowym blaskiem, a kąciki ust Romy drgały nerwowo.
 To musi być mistrz Irytów i z tego wynika, że również brat Romy. Kto by pomyślał... Ta kobieta jest chyba spokrewniona z każdym dziwnym człowiekiem w tym stanie... Albo babcia, albo matka, albo siostra.
- Mam jedną osobę. Nam będzie bez niej wręcz łatwiej, a wy będziecie mogli zrobić z nią co tam uważacie za stosowne, ale na tym koniec, nie dostaniecie nikogo więcej!
- Spokojnie, siostrzyczko. Czy możesz zdradzić mi nazwisko?
- Tenebris. Cassandra Tenebris. Już raz znalazła się w waszej twierdzy. W wyniku pewnych okoliczności stała się zbędna, a wręcz przeszkadza. Znajdę ją i przyprowadzę OSOBIŚCIE. I jeszcze jedno Roman - NIGDY NIE NAZYWAJ MNIE ROMMY! - długo skrywana wściekłość Romy wreszcie wyszła na jaw. Jej krzyk wypłoszył wszystkie ptaki w przeciągu kilku jeśli nie kilkunastu kilometrów.
 Nie mogłam uwierzyć w to co usłyszałam. Zbędna, niepotrzebna. Oddadzą mnie tak po prostu? Za kogo ona się ma, żeby zaważyć o moim życiu lub śmierci. Co powie mojej rodzinie?! Czy już nigdy ich nie zobaczę?
 Ogarnęła mnie panika i dezorientacja. Straciłam rachubę czasu i miejsca. Roma i Roman zniknęli, a ja nie miałam pojęcia, w którą stronę powinnam iść.
 Robiło się coraz ciemniej, a ja nie wiedziałam nawet gdzie jestem. A  jeśli już znajdę drogę, to co z tego. Akademia przestała być dla mnie bezpieczna. Tam czeka na mnie Roma, a ja nie mogę dać się złapać. Skoro już mam takie informacje, to muszę je jakoś wykorzystać. Tylko dokąd w takim razie mam pójść?
 Jedyne miejsce, które tu znam to Vincent Manor, ale Vincent też już mnie nie potrzebuje, więc co mi z tego, że tam pójdę. Minęły te czas, kiedy jako jedyna mogłam się poszczycić tym, że dla mnie był w pewnym sensie "dobry" o ile to w ogóle można tak nazwać.
 Od tych wszystkich myśli kręciło mi się w głowie. Mimo zimna zaczynało mi się robić duszno. Czułam jak na policzki występują mi rumieńce, a w głowie coraz bardziej pulsowało. Dawno nie czułam się tak dziwnie. Otoczenie obracało się dookoła mnie i musiałam oprzeć się o drzewo by nie upaść. Płatków śniegu było coraz więcej. Wirowały wokół w zawrotnym tempie i przylepiały się do mnie jakbym je przyciągała. Wszędzie gdzie tylko spojrzałam widziałam białe plamki. Zaczynałam powoli tracić świadomość, aż wreszcie wszystko ustało.
Tylko ten śmiech. Straszny. Złowrogi. Śmiech, który znałam. Śmiech, który znałam tak dobrze. Który słyszałam tak wiele razy. Śmiech Vincenta...

2 komentarze:

  1. O chodzi z tytułem do rozdziału? Obrazek rozumiem-przedstawia las w którym jest Cassy ale tytuł?Dziwniejszy jest niż prolog Zmierzchu do reszty książki.
    To z perfumami-Vincent perfumuje wnętrza perfumami Madeinusy czy to ona poznała i polubiła ten zapach od niego?
    Cassy nie może uwierzyć, że to Dereck ich ratuje-czy nie wie,że w prawdę czasem trudniej uwierzyć niż w kłamstwo ponieważ zdarzają się rzeczy dziwne i nieprawdopodobne?Dereck może i jest najwierniejszym sługusem Vincenta ale nie wiadomo na czym polega jego służba teraz-odszedł ze szkoły w pozornej eksplozji i kiedy się ukazał, odmieniwszy się ze złotej rybki był o ile dobrze pamiętam wychudzony-nie wiadomo czy jest zadowolony z takiego życia, poza tym jakby ona została to Vincent mógłby się znowu nią zainteresować i to kosztem uwagi poświęconej jemu.
    Też uważam, że Dereck jest tu podejrzany- nie dlatego ,że je wypuścił ale ,że tak je prowadził, że Cassy została sama i podsłuchała tą rozmowę w lesie(jakby mu naprawdę zależało to by upilnował by się obie były razem)-śmierdzi mi to intrygami Vinca, zwłaszcza , że się pod koniec śmiał...
    Cassy przez posiadaną moc jest podatna na wpływy Vincenta ale nie piła ona Vincentowego kisielu i cała ta rozmowa brzmi dla mnie prawdziwie(jakby jedyną ingerencją było doprowadzenie Cassy do miejsca spotkania)-skoro brat Romy brzmi na wesołego(w odróżnieniu od Romy chyba dlatego by w przyrodzie panowała równowaga (poważna-wesołek), dziwny dlatego bo ma z siostrą wspólne geny) a z tego co przeczytałam to ojciec Romy tak samo jak ona jest zasadniczy to mógł odwrócić się od rodziny(już posiadając moc lub mając pomysł na swój sposób zdobycia mocy) i pójść do Irytów lub nawet ich założyć, dla Romy Cassy jest już niepotrzebna bo nie ochroniła Perry przed Vincentem, wściekała się na myśl o byciu tarczą dla Perry i gdyby ona wróciła to by pewnie się buntowała przeciwko tej roli(oni wyrażali się o Perry tak jakby była jakimś wybrańcem z przepowiedni)i grzebała w przeszłości zamiast grzecznie zgrywać Vincentowego potomka.
    Ciekawe jak się to rozwinie zwłaszcza, że nie wiadomo gdzie Cassy pójdzie i jakie zamiary ma wobec zdobycznej Selenki Roman.
    Pozdrawiam, weny i wolnego czasu życzę!
    Anonimowa 2

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tytuł to nawiązanie do tego, że Iryci są zgrupowaniem rolniczym i utrzymują się z uprawy właśnie ziemniaków.
      Vincent używa tych samych perfum co Madeinusa, bo to mu ją przypomina. Działania Derecka mają bardzo konkretny motyw, ale na razie nie mogę wyjawić jaki, choć jest to kwestia góra dwóch rozdziałów.
      Intrygami śmierdzi i to nieźle. Wpływy Vincenta coraz bardziej się poszerzają i to we wręcz zastraszającym tempie. Co do Romy to słusznie odgadłaś jej intencje, choć cała ta sytuacja ma swoje drugie dno.
      Dziękuję :D
      ~MrocznaKosiarka

      Usuń