poniedziałek, 19 września 2016

Przybywam na ratunek (bo nikomu innemu się nie chciało)!

Cassandra - "Rozdział VI, część III"

 Vincent Manor to jedno z tych miejsc, których się nie zapomina. One zostają w pamięci na zawsze. Choćbyś nie wiem jak bardzo pragnął zapomnieć. Czasem wydaje ci się, że to tylko wspomnienie, ale to nie jest prawda. Perfidne kłamstwo. Ja nigdy nie zapomnę. Nawet nie chodzi o sam budynek czy kolor paneli podłogowych. W tym domu jest coś dziwnego. Atmosfera grozy i poczucie strachu, które towarzyszy ci gdy tylko przekroczysz te mury, jest niepokojące, ale jedyne w swoim rodzaju. Briana nie ma o tym pojęcia. Ona nigdy tu nie była i lepiej by było dla niej gdyby tak pozostało. Jednak musimy pomóc Perry. Jest moją przyjaciółką i wiem, że jestem jej to winna. Wstyd się przyznać, ale najbardziej zależy mi na tym by zapytać czy ona wiedziała. Czy wiedziała, że moje życie poświęcono na rzecz jej życia... Czy potrafiła patrzeć mi w oczy mając taką wiedzę jakiej mi odmówiono, a należy mi się tak samo bardzo!
 Szłam przez las pewnie i szybko. Briana nigdy tędy nie szła, ale ja znam tę drogę, świetnie ją znam. Pamiętam każdy krzak,  każdy kamyk. A tak bardzo pragnę zapomnieć.
 Moje obecne życie jest jakby pozbawione koloru. Dawniej było pełne najróżniejszych barw, teraz króluje w nim szarość.  Moja nowa super moc zniknęła. Vincent już nigdy nie da mi swojego kisielu. Straciłam to co mi dał. To co dał mi przez przypadek! Bo ja nie jestem wybrana. Jestem zwykła, zwyczajna. Pewnie gdyby nie jego drobny błąd nawet nie zostałabym wybrana do próby.
Kocham moją rodzinę najbardziej na świecie i czasem chciałabym rzucić to wszystko i po prostu wrócić do domu. Pójść na studia chemiczne i zapomnieć o tych dwóch latach. Po prostu móc wymazać je z życiorysu. Czyż życie nie byłoby wtedy piękniejsze? A nawet jeśli nie to na pewno prostsze. O tak, o wiele prostsze...
 Podczas wędrówki nie rozmawiałyśmy dużo. Po części dlatego, że odezwała się moją słaba kondycja, a po części dlatego, że atmosfera była raczej grobowa. Brie próbowała co jakiś czas podrzucić jakiś temat, ale zbywałam ją półsłówkami. Podczas gdy ona maszerowała sobie beztrosko, ja musiałam robić coraz głębsze wdechy. CIA na pewno dobrze ją przygotowało do takich wędrówek, a ja ostatnio bardzo zaniedbałam bieganie z Rodrickiem i znacznie odbiło się to na mojej kondycji.
 Jedna rzecz tylko zupełnie mi nie pasowała. Droga do domu Tego Którego Imienia Nie Wypowiem, zawsze wydawała mi się stanowczo za krótka. Cały czas ciążyła mi świadomość, że on jest tak blisko. A teraz zdaje się, że idziemy w nieskończoność. Jakby on wiedział, że go szukamy. Jednak nogi pomimo bólu mięśni prowadziły mnie same. Chwilami zdawało mi się, że tylko jakaś niewidzialna siła ciągnie mnie tam jak po sznurku, bo sama nie dam rady, a chwilowo nie mam takiej woli walki by iść dziarskim krokiem i szczerzyć się do wszystkich wokoło jak to zdarzało mi się przed erą Vincenta.
 Kiedy wreszcie las zaczął się przerzedzać, naszym oczom ukazał się ogromny (jeszcze większy niż zapamiętałam) murowany dom. Ścieżka wysypana drobnymi kamyczkami, prowadziła, do drzwi frontowych, ale w pewnym miejscu odchodziła w bok i znikała za domem. Trzymając się linii drzew przemknęłyśmy do ściny bocznej i dalej ruszyłyśmy ścieżką. Ogród był tak samo zrujnowany. Pełno chwastów i wszędzie rozprzestrzeniający się trujący bluszcz. Z tyłu przy bramie z kutego żelaza w rzędach rosły drzewka owocowe. Niektórych z nich nie znałam, a niektóre kojarzyłam tylko z Europy. Wszędzie unosił się ten dziwny zapach - stęchlizny zatuszowanej drogimi perfumami. Było tak cicho. Jedynym dźwiękiem było chrzęszczenie liści pod naszymi stopami. W tym miejscu czas jakby się zatrzymał. Mimowolnie przechyliłam głowę i spojrzałam na zegarek na ręce Briany. Wskazówki stały w miejscu. Nawet czas nie zapuszczał się tak głęboko do lasu i w sumie mu się nie dziwię, też wolałabym nie musieć tego robić.
 Nie znam domu Vincenta na tyle dobrze, by wiedzieć jak najlepiej dostać się do środka. Byłam tu zaledwie kilka razy. Mimo to dom wciąż robił na mnie ogromne wrażenie. Na Brianie chyba nawet jeszcze większe. Jego ogrom przytłaczał, a ponurość budowli przyprawiała o gęsią skórkę.
 Perry może być wszędzie. Dosłownie wszędzie, a nie mamy najmniejszych szans, by przeszukać cały teren niezauważone.
- Jakie jesteśmy głupie! Przecież ty masz moc niewidzialności! - wyszeptałam odrobinę za głośno do Briany.
- Ej, faktycznie! Ale debilki z nas! - plasnęła dłonią w czoło. - Dobra, złap mnie za rękę. Zacznijmy wreszcie szukać tej Perry.
- Racja.
Po chwili stałyśmy się niewidzialne, a przeszukiwanie stało się dużo łatwiejsze. Sama nie wiedziałam gdzie dokładnie zmierzam, ale coś mnie przyciągało do żywopłotu na tyłach. Gdy się do niego zbliżyłyśmy przyjechałam rękę po pożółkłych liściach. Moje palce trafiły na coś długiego i chyba metalowego. Nacisnęłam i z cichym jękiem otworzyła się ukryta furtka. Zginając się wpół przeszłyśmy do nieznanej mi dotąd części ogrodu.
 Drzew owocowych było tu dużo więcej, a poza ostatkami owoców zwieszały się z nich kolorowe lampiony. Teraz zgaszone mimo wszystko tworzyły nieco bajkowy klimat. Tutaj zapach perfum był jeszcze mocniejszy, ale nie lekki i owocowy tylko ciężki i z mocną piżmową nutą. Z boku na podwyższeniu stał wiekowy gramofon z pozłacanymi wykończeniami. Cały był porośnięty ładną białą roślinką o postrzępionych płatkach. Na środku pokryty jakimiś zielskiem stał żelazny stolik i komplet krzeseł. Wszystko ginęło w soczystej zieleni. Czas na pewno tu nie płynął. Nie było żadnych oznak jesieni, które mimo wszystko były widoczne w tamtej części ogrodu. Ru wszystko było zielone. Owoce zwieszały się z drzew gęsto, ale wszystko były zgniłe, albo zdeformowane. Obawiam, się że nie raz miałam okazję ich posmakować w tajemniczym kisielu. Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie gęstej i gorącej cieczy. To było złe i nie wolno mi o tym zapominać.
 Zastawa ustawiona na stoliku była wyszczerbiona i brudna. Moją uwagę przykuły filiżanki. Przyjrzałam się uważniej ich wzorkom. Większość była mi dobrze zna. To w nich dostawałam kisiel. W przypływie nagłej desperacji chwyciłam pierwsze naczynie z brzegu i cisnęłam nim w najbliższe drzewo. Oczywiście chybiłam, ale trochę mnie to uspokoiło.
- Kogo my tu mamy? Niesamowite, co cię tu do mnie sprowadza? Wybacz, ale nie jesteś mi już potrzebna - zimny głos Vincenta dochodził jednocześnie zewsząd i znikąd. - Chociaż... moje rybki dawno nie dostały karmy, sama rozumiesz, Dereck ma ostatnio sporo na głowie...
I wtedy słońce zgasło.

2 komentarze:

  1. Tytuł to sugestia,że Cassy ma skłonności do bohaterstwa z przyzwoitości życiowej-coś trzeba z tym zrobić, naprawić to , mi się nie chce ale sytuacja w oczy kłuje a że inni nic nie zrobią to pójdę.
    Dom Vincenta to dworek dlatego nazywa się Vincent Manor?Kojarzy się on Cassy tak bardzo z Vincentem bo jest pod jego wielkim wpływem i ma z nim złe wspomnienia, że wydaje jej się, że jest nim przesycony czy też Vinc naprawdę nauczył się przesycać swoją obecnością obiekty fizyczne?
    Moc antygrawitacji była po kisielu Vincenta i stanowi jego kolejny środek do kontrolowania Tenebris?
    Dziewczyny poszły ratować Perry a wpakowały się w pułapkę Vincenta(siła ciągnąca,słońce gasnące-utrata przytomności?)-choć założona ona była zapewne na Cassy, Briana pewnie przypadkiem się w nią wpakowała bo razem z Cassy była.Oj, mogą z tego wyjść kłopoty.
    Pozdrawiam, weny i wolnego czasu życzę!
    Anonimowa 2

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to jest takie wymuszone bohaterstwo - nie chce mi się, ale wiem, że muszę.
      To całkiem pokaźny dwór. Vinc lubi ciekawe rozwiązania architektoniczne i takie różne... To atmosfera i złe wspomnienia.
      Tak dokładnie, tylko że kiedy przestała pić kisiel moc zanikła.
      Vincent jest doskonałym strategiem. Cassandra może jeszcze okazać się przydatna, a Brie nawet za bardzo nie zła, ale skoro już wpadła w jego pułapkę, to dlaczego tego nie wykorzystać ;)
      Dziękuję
      ~MrocznaKosiarka

      Usuń